Odchodzący w cień (wspomnienia z Haiti z lutego 2004)

Sytuacja ostatnich dni stała się w Port-au-Prince (stolicy Haiti) bardzo trudna i niebezpieczna. Nigdy nie było dobrze, jak tylko sięgnę pamięcią od 9 września 2000 roku kiedy pojawiłem na tej wyspie. Jednak teraz każdy dzień przynosił nowe ludzkie dramaty. Ekonomia kraju pod kreską na poważnym minusie. A miało być tak dobrze. Oczywiście w deklaracjach tych z politycznych trybun. Słano kwiaty i dywany kiedy powrócił do kraju prezydent Jean Bertrand Arystyd. Ale układy i tajemnice tych „wielkich” są niedostępne dla szarej masy. Ludzie nie potrafią wyrazić swego bólu inaczej jak tylko przez manifestacje i marsze protestacyjne. Nie mogą inaczej. Nie potrafią pisać i czytać. To tylko nieliczni mają szanse na szkołę. A na to wszystko dochodzi problem języka. Ludzie między sobą komunikują się w kreolu, a językiem oficjalnym jest język francuski. Może w ostatnich dwóch latach zaczęto publikować coś w tym „języku niewolników” jak się potocznie mówi, ale nawet do tej pory nie ma tłumaczenia katolickiego Pisma św. Kiedy ludzie wychodzą na ulice w brutalny sposób rozpędzani są przez oddziały porządkowe. W dzielnicach najuboższych powstają zbrojne gangi jak grzyby po deszczu. Jest to szansa na szybkie i łatwe pieniądze. Rząd ich nie zwalcza. Co więcej idzie z nimi w układy, żeby realizować swoją politykę rozkładu tego społeczeństwa. Haitańczyków zawsze dzielono, nastawiano przeciwko sobie. Wtedy byli łatwi do ujarzmienia i wykorzystania.

Niewielka grupa „białej populacji” żyje w ciągłym strachu. Stają się łatwym łupem dla porywaczy. A przecież zrobią wszystko, zapłacą każdą cenę, żeby odzyskać swoich najbliższych. Wielu z nich mimo wielkiego sentymentu do tej malowniczej wyspy, wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych, żyć w pokoju. Ostanio porwano samochód z lekarstwami Sióstr Szarytek, którym jechała siostra Lila Cochla SM z Prowincji krakowskiej. Bogu dziękować, że zostawiono ją na poboczu przy życiu i nie zastrzelano na miejscu jak to zwykle robiono w takich akcjach.

Ale co zrobią ci biedni. Jesteśmy świadkami cudu Bożej miłości każdego dnia. Wiele rodzin zasiada do posiłku tylko jeden raz dziennie. Jak to możliwe – nie wiem! Pomagamy najuboższym z parafii jak tylko się da i starcza pomysłów. Mamy szkołę na około 600 dzieci, które płacą symboliczne czesne. Każdego dnia mają solidny posiłek. Przy naszym domu mamy studnię głębinową i jak tylko jest prąd dzielimy się wodą z innymi. No właśnie prąd. Ostatnio każda dzielnica otrzymuje energię przez dwie godziny. Ale nie wiadomo o jakiej porze. Dlatego każdego dnia wśród seminarzystów jest tzw. Czuwający. Kiedy włączają dla nas prąd każdy w domu wie co ma robić. Jedni dbają o napełnienie zbiorników na dachu z wodą. Inni prasują. Inni odrabiają zadania. Ja najczęściej piszę listy oficjalne czy to do Zgromadzenia czy Kurii biskupiej, czy organizacji nierządowych o pomoc dla biednych z parafii, wcześniej przygotowane w brudnopisie. Nie raz jest tak, że prąd przychodzi w środku nocy. Na głos dzwonka wszyscy wstajemy nie patrząc na zegarek, bo trzeba się uwinąć z tym wszystkim przez dwie godziny. Robi się ciemno i głucho, a my idziemy spać tyle ile zostało do 6 rano.

Prezydent kraju jest rezydentem w naszej dzielnicy. Kiedyś, jeszcze na początku jego „panowania” przynajmniej mieliśmy prąd 24/7. A teraz kiedy zaczyna się mówić o przewrocie musiałem zawiesić wieczorne spotkania w naszej kaplicy. Katechezę, formację dla młodych, modlitwy grup charyzmatycznych, spotkania stowarzyszeń Rodziny wincentyńskiej, próby chóru. Wieczorami słychać bardzo często strzelaninę. Rano kiedy ludzie przychodzą na mszę św. dowiadujemy się kto zginął. Wspólnie z ks. Stanisławem Szczepanikiem CM ( został brutalnie zamordowany na Porto Rico w2019 r.), który jest odpowiedzialny między innymi za seminarzystów rozpatrywaliśmy możliwość rozesłania wszystkich do domów, bo wydawało się nam takie rozwiązanie bezpieczniejsze dla nich. Ale ku naszemu zdziwieniu nikt nie chciał wyjechać. Mój haitański współbrat, który był wikarym, kiedy zaproponowałem mu wyjazd do USA, bo tam miał całą swoją rodzinę, odparł krótko: nigdy! „To ty przyjezdny z Polski zostaniesz z moimi rodakami, a ja będę uciekał. To nie tak Jarek. Przetrzymamy najgorsze razem.” I przyszło w końcu to czego się spodziewano. Prezydenta Arystyda wywieziono do Afryki Południowej. Masa rozwścieczonych ludzi w ten pamiętny dzień rzuciła się jak „hieny” na posiadłość po byłym już prezydencie. Każdy zabrał co mógł. Ci lepiej uzbrojeni więcej. Ilu zginęło w tej grabieży jeden Bóg wie. Nigdy i nikt o tym nie mówił. Tylko krążyły sensacyjne opowieści o bogactwach znalezionych. Myśmy siedzieli zamknięci w domu przez kilka dni, tak jak zresztą większość mieszkańców naszej dzielnicy. W nocy nie mogliśmy spać od huku wystrzałów z ciężkiej i lekkiej broni. Był czas na Adoracje i modlitwę o Boże Miłosierdzie. Ale także siadaliśmy razem na tarasie, żeby snuć opowieści o minionych dniach. Seminarzyści śpiewali i grali charakterystyczną muzykę dla Haiti – konpa. Po kilku dniach uspokoiło się. Zaczęliśmy odwiedzać po domach naszych parafian, szczególnie tych starszych. Sytuację kontrolowały oddziały ONZ. Miano rozpisać demokratyczne wybory. Ale już tego nie doczekałem. Wróciłem do Polski.

Ks. Jarosław Lawrenz CM ( misjonarz na Haiti 2000-2004 )