“ Trzynastego…”

W większości przypadków słysząc: trzynasty – jako data, zaczynamy się spodziewać różnych nieprzyjemnych sytuacji, które mogą się przydarzyć tego pechowego dnia. No i proszę dzień mojego wyjazdu na misję do Beninu przypadł na trzynastego września. Ale istnieje jeszcze inny punkt widzenia mówiąc o trzynastym. Jest to data wspomnienia kolejnego objawienia się Matki Bożej w Fatimie. I kiedy przyjmiemy taką perspektywę spojrzenia, mogę opisać Wam historię mojej podróży, która trwała mniej więcej 24 godziny. Zacznijmy więc od początku…

Czas pożegnania to trudne emocjonalnie chwile, szczególnie kiedy pozostawia się miejsca i osoby, które są tobie bliskie. Ile już razy widziałem łzy rozstania w oczach moich bliskich? Ktoś powie wpisane to jest w „ryzyko” drogi jaką jest misjonarskie życie. Pocieszające jest to, że każdy z nas wiedział o sensie realizowania Bożego posłania wobec mojej osoby. Dlatego z oczyma szklistymi od łez poprosiliśmy Tego, który udoskonala naszą rodzinną więź o Jego błogosławieństwo. Udzieliłem błogosławieństwa moim rodzicom i siostrze, a następnie oni pobłogosławili mnie na kolejne „wyfrunięcie z rodzinnego gniazda”. W Bogu jest nasza siła! Czy nie jest to cudowne uczucie, kiedy wiesz, że ktoś o Tobie nieustannie pamięta przed Panem i uprasza potrzebne łaski, abyś Boże wybory w Twoim życiu uczynił darem dla tych, do których Ciebie posyła. Moja rodzina już od 26 lat stanowi duchowe zaplecze moich misyjnych wyjazdów. Św. Wincenty powiedział, że kto pamięta o biednych, to Bóg mu błogosławi, bo Bóg kocha szczególnie biednych. Dlatego wierzę, że moi najbliżsi, przyjaciele i znajomi, którzy duchowo wspierają misyjne posłanie, mogą zaliczyć siebie do szczęściarzy Bożej wdzięczności.

 

Wylatywałem z Gdańska do Berlina około godziny 11.00 rano. Czas, który musiałem spędzić na lotnisku w Berlinie czekając na połączenie do Casablanki nie był jakąś mordęgą, bo podarowano mi na drogę książkę Ebena Alexander „Dowód – Prawdziwa historia neurochirurga, który przekroczył granicę śmierci i odkrył niebo.” Ktoś powie na latanie ponad chmurami lepiej wziąć sobie coś lżejszego o kwiatkach i rybkach. Albo przynajmniej zestaw krzyżówek. Zaczęło mnie trochę niepokoić, kiedy godzina wylotu zbliżała się, a my wciąż nie byliśmy zaproszeni do odprawy. Miało się okazać później, że będzie to przyczyna mojego nerwowego patrzenia na zegarek, bo czekała mnie jeszcze jedna przesiadka w Casablance. W początkowej chwili pocieszałem się: mam dwie i półgodziny na przesiadkę, będzie dobrze. Ale mina zaczęła mi rzednąć kiedy ten zapas czasu zmniejszył się do zera. Według surowych praw matematyki zostanę w nocy na lotnisku w Casablance i będę cierpliwie czekał na kolejne połączenie. Ale rzeczywistość nie okazała się taka brutalna, jak obraz, który rysował się w mojej wyobraźni. Moja nerwowość spotęgowana była tym, że teren przelotu był dla mnie zupełnie nowy i wiedziałem, że osoby, które miały na mnie czekać w Cotonou, w Beninie, musiały wstać o 3.00  rano. W tym momencie przychodzą różne negatywne myśli, jest to silniejsze od ciebie. Przypomniała mi się nasza rodzinna podróż do Tesalonik, kiedy nie zdążyliśmy na połączenie w Budapeszcie i musieliśmy czekać na lotnisku dwanaście godzin. Brrr… Czy miała się powtórzyć historia? Przynajmniej tam byłem w towarzystwie, a tu sam jak „kołek”. Powoli zacząłem żałować, że szukałem najtańszego połączenia. Jak to mówią: kto skąpi ten dwa razy traci. Czy miałem być potwierdzeniem tej mądrości ludowej? Kiedy po trzech godzinach opóźnienia pozwolono nam wejść do samolotu, takiego bałaganu jeszcze nie widziałem. Każdy zajmował miejsce jak popadło, a zabawne było to, że każdy miał bilet z wyznaczonym miejscem. Trzeba było zobaczyć moją minę kiedy wszedłem na pokład z bałaganem targowiska. Krzyki, płacze, przeciąganie jeden drugiego. Drobnej postury steward próbował wprowadzić porządek, ale jakby były większe okna to na pewno, by go przez nie wyrzucono. Stewardesy tylko broniły się, żeby ich nie stratowano. Kiedy dotarłem do miejsca, które miałem zapisane na bilecie, oczywiście było już zajęte. W swojej naiwności, osobie, która je zajmowała, zwróciłem delikatnie uwagę, że to jest moje miejsce. W odpowiedzi usłyszałem: „Nie widzisz, że każdy zajmuje jak chce”. Tak więc brnąłem przez szamotaninę ludzką, spadające bagaże podręczne, które były o wiele za duże, żeby je umieścić w schowku nad siedzeniami, i przy kolejnej próbie wciśnięcia ich mimo wszystko, spadały jak śliwki ulęgałki z drzewa. W pewnym momencie z przerażeniem stwierdziłem, że jestem już na ogonie samolotu, a miejsca dla mnie nie ma. Zacząłem się bać, że jest więcej pasażerów niż miejsc w samolocie. W popłochu zauważyłem, że na jednym siedzeniu jest umieszczona duża walizka, która miała być bagażem podręcznym, a była tak duża, że moja walizka zasadnicza przy niej była malutką torebką. Siedzących obok grzecznie poprosiłem, czy mogę ją przenieść w inne miejsce, a sam zajmę to miejsce. Zrobili bardzo niewyraźnie miny. Ponieważ ubrani byli po arabsku, ich spojrzenie mnie przeraziło i już miałem się wycofać, kiedy jedna ze stewardes przyszła mi z pomocą. I kiedy wyjaśniła im po arabsku, że umieści ich walizkę w bezpiecznym miejscu z przodu samolotu, a ja sobie tu usiądę, bo nie ma już miejsca, miny im się rozjaśniły i szczęśliwie dla mnie, skinięciem głowy pozwolono na ten manewr. Usiadłem, ale czułem się trochę nieswojo, trochę jak intruz. W tym momencie kapitan zapowiedział, że ruszamy na pas startowy. Z niedowierzaniem patrzę, że duża część pasażerów szuka jeszcze miejsca. Jednak po pięciu minutach, no coś koło tego, wszyscy nagle znaleźli się w fotelach. No proszę, pomyślałem, jednak są inne metody na zaprowadzenie porządku. Kiedy zauważyłem, że starsza pani siedząca obok mnie walczy z pasem bezpieczeństwa nie mogąc go zapiąć. Dając znak ręką, bo nie znam arabskiego, poprosiłem, że jej pomogę. Pozwoliła. Kiedy udało się, na jej twarzy pojawił się uśmiech wdzięczności. Jej syn, tak mi się przynajmniej wydawało, także skłonił głowę w moją stronę wyrażając podziękowanie za okazaną pomoc. Uff! Zaraz poczułem się lepiej. Nawet ich gardłowy arabski, który przedtem wzbudzał we mnie dreszcz niepokoju, teraz stał się jakby przyjemniejszy. Dzięki Panie za przełamywanie barier nieufności. Początek wielkiego bałaganu zaczął niepokojąco współpracować z wyobraźnią. Czy ten samolot faktycznie wystartuje? A może odpadną koła, lub któryś z silników? Itp. Po kilku minutach kiedy byliśmy już w powietrzu nagle poczułem swąd spalenizny. Lekko zaczęły mi się prostować kręcone loki moich włosów i z przerażeniem zerkałem przez okienka czy nie widzę płomieni buchających z silników. Za oknem w ciemnościach w regularnych odstępach czasu rozbłyskały lampy samolotowe umieszczone na skrzydłach. Za kilka minut niepokojący zapach spalenizny miał się okazać serwowaną kolacją czyli kurczakiem w potrawce. Nawet nie spalony, o dziwo! Popatrzyłem z przerażeniem na zegarek. Prawda matematyczna była okrutna, nie zdążę na samolot w Casablance. Pocieszając się w myślach, wyobrażałem sobie, że spaceruje ulicami Casablanki mając cały dzień na następny samolot do Cotonou. Kiedy na mapce trasy naszego lotu ukazało się, że lecimy w pobliżu Lourdes, pozostała mi tylko modlitwa zawierzenia, Matko czuwaj nade mną. Cóż mogłem uczynić więcej?! I faktycznie przejęła inicjatywę. Wysiadając z samolotu w Casablance nie wiedziałem do końca ile mamy opóźnienia, bo zegarki kazano przesunąć o godzinę do tyłu. Czyli jest nadzieja. Przy wyjściu z autobusu, który nas przewoził od samolotu, stał pracownik lotniska i głośno wyczytywał nazwiska tych, którzy mieli lecieć do Cotonou, w pewnym momencie usłyszałem także swoje. Poprosił nas, abyśmy poszli za nim, bo czeka na nas samolot. Hurrrra! Kiedy wchodziłem na pokład samolotu do Beninu niepokoił mnie los moich bagaży. Czy zdążą je przewieść? Zapytałem dla pewności stewardesę. „Proszę się nie martwić. Pana bagaże lecą tym samym samolotem.” – usłyszałem pocieszenie. Kiedy usiadłem i samolot wystartował w kolejny rejs mojej podróży, poczułem niesamowitą ulgę. Napięcie niepokoju ustąpiło. I zasnąłem, aż do uderzenia podwozia samolotu w płytę lotniska w Cotonou. Kiedy wysiadałem z samolotu i schodziłem do autobusu, w tym samym momencie wróciły obrazy z pierwszego mojego przyjazdu do Afryki tzn. do Kinszasy – stolicy byłego Zairu. Kiedy szarpano nas z prawa i z lewa. Pytano w niezrozumiałym wtedy dla mnie języku – lingala, a ja trzymałem kurczowo paszport przy piersi i broniłem jak najcenniejszego skarbu. Szczęście dla mnie – historia się nie powtórzyła. Wszędzie grzecznie nam wskazywano drogę i pomagano, abyśmy nie zbłądzili. Byłem w szoku. Czy tym razem moje doświadczenie Afryki miało być inne? To znaczy lepsze?! Lotnisko różniło się od tych, które odwiedzałem w innych częściach świata. Powiedzmy – skromne – w swoim wyglądzie i estetyce. Ale w tym momencie nie było to dla mnie najważniejsze. Kiedy ruszyła taśma z bagażami i zapaliła się ostrzegawcza czerwona lampka, w mojej głowie także zabłysła lampka – czy odbierzesz swoje bagaże? Ale za chwilę z luku wyłoniła się moja mniejsza walizka, w której były tzw. pobożności: obrazki, medaliki, różańce itp. No to zaraz będzie i ta większa z moimi rzeczami osobistymi. Czekam i czekam, kolejni pasażerowie uszczęśliwieni odchodzą do wyjścia spotkać się ze swoimi najbliższymi, a ja czekam i czekam. Nagle taśma bagażowa była całkowicie pusta i stanęła. Obsługującego to urządzenie z drżącym głosem zapytałem: to już koniec, tak jakbym naiwnie spodziewał się, że jeszcze uruchomią specjalnie dla mojej jedynej walizki. Nie chciałem usłyszeć tego potwierdzenia, ale słowa padły jak wyrok skazujący, tak to już koniec! Zrobiło mi się trochę przykro. Podszedłem do biura gdzie zgłasza się zaginiony bagaż, spisałem protokół, potrzebowałem numer telefonu kontaktowy. Wyszedłem na zewnątrz lotniska, gdzie czekał na mnie ks. Stanisław Deszcz. Nawet w tym zakłopotaniu zapomniałem się przywitać, tak, jakby on o wszystkim wiedział, poprosiłem go, aby wszedł ze mną do środka. W drodze do biura rzeczy zaginionych, najprościej jak umiałem wytłumaczyłem mu zaistniałą sytuację. Jemu też zrobiło się przykro z tego powodu, ale cóż pozostało nam tylko czekać przez kolejne dni na telefon z lotniska. Trochę ta zaistniała sytuacja pokrzyżowała nasze plany wyjazdu w dalszą drogę do Biro, gdzie jest nasz dom misyjny, ale cóż, jak to mówią: na układy nie ma rady. Kiedy przyjechaliśmy po prawie dwóch godzinach jazdy do domu Sióstr Matki Bożej od Cudownego Medalika to słowa powitania mieszały się z lamentem nad zgubioną walizką. Mieliśmy cały dzień, aby załatwić potrzebne sprawy dla domu w Biro. Szczęśliwie przywiezione przeze mnie obrazki, mógł ks. Stanisław dać do oprawy w ramki. Podobno ludzie o nie pytają i ich poszukują, żeby zawiesić na ścianach swoich domów. W sercu podziękowałem Panu Bogu: dzięki, że nie zginęła walizka z tymi świętościami. Bo większy jest z niej pożytek, niż z moich majtek i koszulek. Zakończenie tej historii miało okazać się interesujące. W niedzielę w kaplicy sióstr przewodniczyłem w odprawianej w języku francuskim mszy św. W homilii podkreślałem radość tych, o których mówił Ewangelista: pasterza, który odnalazł zaginioną owcę oraz kobiety, która odszukała zaginiony pieniążek. Kiedy po zakończonej mszy św. przyszliśmy na śniadanie siostra Yacinta mówi do mnie, że zna jeszcze jedną osobę, o której nie wspomniałem w homilii. Trochę zdezorientowany pytam, a o kim zapomniałem. „O sobie – księże – o sobie.” – wciąż nie kojarzyłem faktów. Siostra pospieszyła mi z pomocą: „ Dzwonili z lotniska o 5.00 rano, że walizka odnalazła się i może ksiądz ją odebrać”. W tym momencie szkoda, że nie zrobiono mi zdjęcia, moja mina była najlepszym komentarzem do czytanej kilkanaście minut temu Ewangelii. Teraz już spokojnie mogliśmy zaplanować dalszą podróż. A tam czekało mnie wiele niespodzianek. Ale o tym następnym razem.

Trzynasty dla mnie zdecydowanie okazał się szczęśliwym dniem, Maryjo to dzięki Tobie!

Ks. Jarosław Lawrenz CM – Benin