Pogoda może nie była idealna na wyjazd, bo niebo przybrało pozory zagniewania. Pochmurno, wiatr zapowiadający nadchodzący deszcz. Moja radość z wyjazdu była stłumiona widmem rozwijającej się malarii. Od wczoraj brałem leki mając nadzieję, że jakoś to przetrwam. Tyle razy już przerabiałem ten scenariusz choroby tropikalnej. Prawdą jest, że od przyjazdu do Beninu po raz pierwszy symptomy wyglądały na prawdziwy atak.

W Republice Demokratycznej Konga to była historia czy raczej histeria! Jak pierwszy raz ta choroba mnie dopadła w swoje sidła w czasie przygotowania językowego w Kinszasie, to miałem wrażenie, że moje dni są już policzone. Zjawisko chorobowe w gamie swoich pomysłów nie do podrobienia. Wysoka temperatura, a trzęsiesz się z zimna, jakby w kąpielówkach zaproszono Ciebie na wycieczkę po biegunie północnym. Całkowita blokada pragnień smakowych. Reset totalny. Mogliby podawać pieczone bażanty na złotych tacach – zero reakcji – jakby istnienie zmysłu smaku w ogóle nie istniało w twoim ciele. O przepraszam, bym skłamał. W momencie kiedy podają tobie lekarstwo na tę dolegliwość Quinine (czyt. Kininę), o mój Jezu Miłosierny, język drętwieje, a żołądek wywraca się na drugą stronę nie mówiąc o wątrobie, która ze złości wydziela całe litry gorzkiej żółci. Czego efektem jest odruch wymiotny, trwający trzy dni, w fazie końcowej już nie jesteś pewny, czy jeszcze w tym „worku”, który nazywamy żołądkiem cokolwiek istnieje. Wisisz wspierając się ostatkiem sił w ramionach nad sedesem, wiadrem czy miską – pomysłowość dozwolona – robisz wielkie oczy przy każdej konwulsji i dziękujesz Bogu, jak pozwoli Tobie na chwilę wytchnienia. Ale malaria ma jeszcze inną niespodziankę dla ciebie. Nazwijmy to delikatnie: systematyczne i dokładne oczyszczanie jelit.  W języku popularno-naukowym ni mniej ni więcej – rozwolnienie. I tu muszę was uraczyć dozą humoru. W języku lingala ten efekt opróżniania nazywa się pulupulu. Super! Zawsze ta nazwa była dla mnie światełkiem w tunelu przygnębienia malarycznego. Wymioty i rozwolnienie  jednocześnie stwarzały konflikt pierwszeństwa. Co to znaczy? To znaczy, że kiedy byłeś w bliskości zbawiennego elementu sanitarnej pomocy jakim jest sedes, nie wiedziałeś jak się ustawić, by go dobrze wykorzystać. A to nic innego jak błąd Stwórcy. Bo Pan Bóg w swoim zamyśle „inżynieryjnym” tak nas skonstruował, że otwory wymiotne i rozwolnieniowe znajdują się na przeciwległych krańcach naszego organizmu. Dozowana Quinine (po polsku kinina) wprowadza ciebie w bardzo dziwny świat urojeń. Po pierwsze przytępia się słuch, a po drugie mózg pisze scenariusze scen wyobraźni, które przeplatają się horrorem, tragedią i fikcją. I może już na koniec tzw. wisienka na kremiku czyli intensywne poty, które wydzielają z ciebie hektolitry cuchnącej wody. To widowisko zjawiskowe trwa mniej więcej trzy dni, później jesteś tak osłabiony, że kolejne trzy dni dochodzisz do siebie.

Wyprawa była planowana przez nas już od dawna, tak więc siłą ciekawości poznania czegoś nowego, przezwyciężyłem obawy malaryczne. Z ks. Rafałem szukaliśmy na mapie miejscowości, trochę po omacku – bo nie znamy terenu; czegoś na możliwość wyjazdową w granicach dwóch dni. Po wielu próbach dopasowania wyznacznika czasu i dystansu los padł na miejscowość oddaloną od nas o około 150 km – Djougou (czyt. Dżugu).

Droga od naszej misji w Biro do samego celu asfaltowa. Czas na przejazd z małymi przerwami na postój potrzebowaliśmy ok. dwóch godzin z hakiem. W czasie drogi deszcz słabnął i nasilał się. Co nie jest niczym dziwnym w tym czasie, bo trwa sezon tzw. deszczowy. Pory roku w tych regionach są dwusezonowe: deszczowy i suchy. Wraz z posuwaniem się na północ Beninu, okres suchy wydłuża się, a deszczowy (jak się łatwo domyśleć) skraca. W naszych okolicach okres suchy zaczyna się z końcem października i trwa do maja. Mniej więcej jest tak. Ale okres deszczowy to nie jest ten sam efekt, który znałem w Kongo. Tam to prawdziwie padało. Tutaj raz na tydzień, albo i nie. W tym roku ludzie bardzo narzekają, że jest mało deszczu i boją się o plony kukurydzy, soji itp. Dlatego napotkany deszcz po drodze podkreślał nasze optymistyczne spojrzenie na świat. Miejscowości mijane wzdłuż drogi były oddalone od siebie w znacznych dystansach.  Roślinność sawannowa czyli drzewa liściaste niezbyt gęsto porastające raczej płaski teren. Co jakiś czas przejeżdżaliśmy mosty, ale nie były to miejsca rwących rzek. Raczej istniejących koryt rzecznych, czasami spokojnie stojącej błotnistej zawiesiny koloru kawy z mlekiem. Ku naszemu zaskoczeniu wśród zauważalnych pól dość często widoczny (bardziej niż w okolicach Biro) uprawiany maniok w konkurencji z licznymi polami kukurydzy. Miejscowości nieduże. Domy w konstrukcji prostokątnej najczęściej wykonane z bloków z ziemi, nie zawsze otynkowanych, pokrytych ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu w 90% blachą dachową. Jak przystało na te okolice wzdłuż drogi spotykaliśmy pasterzy przepędzających stada krów czy byków. Gatunek najczęściej spotykany to jasnoszarawa maść z potężnym porożem, przypominające nietykalne krowy z Indii. Kiedyś jeden z księży pochodzenia z Indii południowych, a pracujących na tych terenach, powiedział mi, że tutejsze krowy są o wiele łagodniejsze od tych z jego kraju. Tym lepiej dla nas, w momencie osobistego spotkania – oko w oko, a może lepiej oko w róg. Trzeba wam wiedzieć, że tutejsi rolnicy wykorzystują byki do prac pociągowych oraz do orki pól pod zasiew. Jak za „króla Świeczka”.

W pewnym momencie zauważyliśmy konstrukcje dużego kościoła z wysoką wielokątną dzwonnicą. Jak się okazało parafia znajdowała się już na terenie diecezji z nami sąsiadującej (Djougou) a prowadzona, według informacji umieszczonej na bramie wjazdowej, przez księży ze Zgromadzenia Kombonianów. Nie mylić z kowbojami! Nie te równoleżniki ani południki! Był to też wyraźny znak, że już niedługo cel naszej wyprawy – Djougou.

I wreszcie – miasto Djougou – uważane jest za symbol skrzyżowania krajowych dróg: ze wschodu na zachód i z południa na północ, lub odwrotnie, zależy jak kto patrzy na mapę. Historia wędrujących karawan z solą i orzechami Coli (tutejszy narkotyk) stała u początków powstania tej osady. Jak później się okazało znaleźliśmy świadectwa historii świadczące o jej istnieniu już w XVI wieku. Dzisiaj licząca ok. 190 tysięcy mieszkańców populacja Djougou szczyci się kupieckim charakterem tego miasta. Punktem centralnym miasta jest rondo, gdzie można wybrać drogę na zachód do Togo, na wschód do Nigerii, na północ do Burkina oraz na południe do Cotonou nad oceanem. Choć rondo jest tutaj punktem rozpoznawczym i charakterystycznym to żaden artystyczny czy dekoracyjny element nie podkreśla tej roli. I wielkością także nie imponuje. W porównaniu z innymi rondami, które widziałem w moim życiu, to taki rondelek. Kupiecki klimat miasta podkreśla duży targ oraz różnorodność plemion i narodów zamieszkujących Djougou  trudniących się handlem. Ojcowie założyciele tego miasta to wędrujący muzułmańscy kupcy. I tak już zostało do dziś. 80% populacji to muzułmanie. Chrześcijan jest około 15%.

Pierwsze nasze kroki skierowaliśmy do katedry pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa, ponieważ Djougou jest stolicą diecezji erygowanej 10 czerwca 1995 roku. Konstrukcja nowoczesna, styl halowy, zbudowana na podstawie krzyża. Dekoracja sakralna bardzo skromna. Prawie nie istniejąca. To co nadaje charakter wyjątkowy tej budowie to bardzo duże prezbiterium, czyli miejsce gdzie znajduje się ołtarz. Opatulone ( figury Jezusa i Maryi)w różnego rodzaju płótna od góry do dołu – jakby im było zimno!? To taki tutejszy zwyczaj. Warte zauważenia są dwie ambonki wielkości ok. 150 cm wykonane z rzeźbionego drzewa. Ambonka Słowa Bożego to mężczyzna trzymający instrument muzyczny charakterystyczny dla mieszkańców z południa Beninu. Wyglądem przypomina dwa metalowe, różnej wielkości dzwonki ( takie jakie noszą krowy na Podhalu) połączone, jak zrośnięte plecami dzieci syjamskie. Wystukuje się na nich rytm metalową pałeczką. Po drugiej stronie ołtarza ambonka celebransa, to cztery postaci Ewangelistów wykonana w tym samym stylu i z tego samego materiału co poprzednia. Po lewej stronie ołtarza na głównej ścianie ogromny napis programu pastoralnego na ten rok 2014  głoszący, że wszyscy jesteśmy zaangażowani w dzieło Nowej Ewangelizacji. Siedząc w chwili modlitewnego wyciszenia patrzyłem na to hasło i coś mi w tym nie pasowało. Diecezja ma niespełna dwadzieścia lat. Jeżeli możemy mówić o Ewangelizacji to raczej nie nowej, ale pierwotnej. Ta ziemia jest wciąż jeszcze nie uprawiona, a siewcy od niedawna wyszli w pole.”Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało. Prośmy więc Pana żniwa, aby posłał robotników na swoje żniwo.”(Mt  9, 37-38) W tym momencie Chrystusowa modlitwa pasowała idealnie do moich przemyśleń i tego miejsca.

Po południu, kiedy deszcz przestał padać w umówionym miejscu na parkingu „Motelu nad jeziorem” ( gwoli wyjaśnienia – nie było tam żadnego jeziora tylko sztuczny zbiornik na wodę dla miasta) spotkaliśmy się z naszym przewodnikiem. Imienia nie pamiętam, ale przypominam sobie, że pracuje jako profesor w szkole publicznej w Djougou. Zapomniałem wcześniej zaznaczyć, że tego dnia muzułmanie świętowali zakończenie Ramadanu, szczególnego w ich religii miesięcznego postu. Dlatego wiele sklepów tego dnia było zamkniętych, charakterystyczny dla tego miasta targ także był opustoszały. Kiedy niebo znów rozjaśniło słońce po deszczowym poranku, na ulicach pojawili się odświętnie ubrani wyznawcy islamu. Kobiety w charakterystycznych chustach więcej lub mniej zakrywających twarz. Mężczyźni w długich tunikach. Koniecznie musieliśmy odwiedzić króla. Tylko którego? Okazało się, że istnieją dwa pałace i dwóch królów. Ten pierwszy jest królem samego Djougou, natomiast ten drugi całego regionu i różnych klanów tu mieszkających. Drogą brukowaną betonową kostką dotarliśmy do miejsca, gdzie kilka okrągłych domków o średnicy ok. 5 m otoczonych było murem. Jeden z tych domów miał otwarty otwór drzwiowy ( bo drzwi nie było) w kierunku ulicy. Na murze przylegającym do wejścia był estetycznie wykonany duży napis oznajmiający Królestwo Djougou i pałac Jego Wysokości: Bah Parape, co oznacza ojca miasta i jego mieszkańców. Nasz przewodnik był trochę speszony, lekko podeksytowany kiedy po zdjęciu butów przed wejściem wszedł przed majestat Władcy padając przed nim na twarz w głębokim skłonie i zapytał go: czy pozwoli nam na wejście. W odpowiedź usłyszeliśmy zaproszenie do środka. Przewodnik poprosił nas o zdjęcie obuwia przed wejściem, tak jak czynili to wszyscy. Miałem trochę kłopotu, bo ubrałem tego dnia tenisówki. Jak błyskawica przeszła mi myśl nieokrzesana, kiedy zostawiałem moje buty przed wejściem: czy jeszcze je zobaczę po powrocie? Gdyż ulica była dość ruchliwa. Sala tronowa, bo tak można śmiało określić tę część pałacu w kształcie rotundy, w części centralnej na trzystopniowym podwyższeniu tron czy raczej fotel, na którym zasiadał król. Ściany tej sali pomalowane na brzydki brązowy kolor farbą olejną, nie istniejące okna tylko po przeciwnej stronie otworu wejściowego inne wyjście na plac pałacu. Posadzka pokryta matami różnego koloru, na których w pozycji półleżącej znajdowało się pięciu mężczyzn, jak się później okazało byli to doradcy króla. Król – wysoki mężczyzna ubrany w białą tunikę, na głowie czerwona czapka w kształcie rondelka, na szyi elegancki szalik spuszczony na ramiona jak stuła kapłańska ( w tych klimatach cieplarnianych trochę dziwnie wyglądający), w ręce trzymający laskę wykonaną z białego materiału przypominającego kość słoniową. Na lewym nadgarstku duży złoty, albo złotopodobny zegarek. Nie ośmieliłem się o to zapytać, ani nagryźć, aby sprawdzić kruszec. Wchodząc przywitaliśmy się lekkim skłonem głowy, bo padanie na twarz nam w ogóle nie odpowiadało, a podanie ręki wyglądałoby na zbytnią poufałość. Król wskazał nam miejsce obok siebie na niższym stopniu. Zapanowała chwila ciszy. Nie znaliśmy zwyczaju, komu przystoi odezwać się jako pierwszy. Ze wzrokiem skierowanym przed siebie, tak jakby nie wypadało mu na nas spojrzeć, zaczął od serdecznego przywitania. Sytuacja straciła swój klimat napięcia. Król gestem ręki wskazał na ścianę sali, a dokładniej na portrety zdjęciowe jego poprzedników, a za jego plecami, jego własny. W krótkim wyjaśnieniu określił nam jego rolę opiekuńczą nad miastem i jego mieszkańcami. Co ciekawe i warte podkreślenia, że wśród tych różnych zadań reprezantacyjno-administracyjnych jest wpisana posługa gościnności. To znaczy, że gdyby ktoś obcy pojawił się w Djougou i chciał się tam osiedlić, rozpocząć pracę, a nie miałby, gdzie się zatrzymać, to król ma mu użyczyć mieszkania w pałacu, aż do momentu usamodzielnienia. A ja myślałem, że te wszystkie rotundowe domki na terenie pałacu to miejsce zamieszkania dla jego żon. W sumie ile ich ma, nie ośmieliłem się zapytać. Okazało się w dalszej rozmowie, że jest osobą wykształconą. Kiedy nas zapytał z jakiego kraju pochodzimy i padło magiczne słowo: Polska. Jego skojarzenie myślowe z usłyszaną nazwą kraju było bardzo trafne: solidarność. Ku memu miłemu zaskoczeniu skąd ta wiedza, wyjaśnił, że studiując inżynierię rolną słyszał historię tego zrywu społecznego w Europie. Kończąc swoją prezentacje jeszcze raz nas zachęcił do „zakotwiczenia” się w Djougou i łaskawie pozwolił na wykonanie pamiątkowego zdjęcia. Wychodząc nasz przewodnik zwyczajowo padł na twarz i wyszliśmy na zewnątrz szczęśliwi, że buty były na swoim miejscu. Powietrze po deszczu było super na dalsze zwiedzanie. Nie tracąc czasu ruszyliśmy w dalszą drogę do innego pałacu i do króla wyższej instancji. Zanim jednak dotarliśmy to wybranego celu przewodnik zaproponował nam zwiedzenie stadniny koni. Propozycja bardzo nam się spodobała i to z dwóch względów. Po pierwsze koń w kulturze i tradycji różnych plemion północnego Beninu ma swoje wyjątkowe miejsce. Nie jest hodowany powszechnie. Nie jest wykorzystywany do prac polowych lub roli pociągowej. Jego znaczenie jest prawie sakralne, podkreślające wyjątkowość osoby go dosiadającej. Zarezerwowany jest dla królów i książąt. W kulturze Bariba, ludzi wśród których pracujemy jest taki jeden wyjątkowy dzień świętowania o nazwie Gani w miejscowości zamieszkania ich „naczelnego” króla. Może ten przymiotnik „naczelny” dziwnie brzmi, ale każda wioska ma swojego króla czy królika – zmiękczając ich pozycję. Ale istnieje król nad wszystkimi królami zamieszkujący stolicę plemienia Bariba – Nikki. Tego wyjątkowego dnia – Gani – król ukazuje się publicznie właśnie na koniu i jedzie wraz z książętami ( też na koniach) oddać hołd przodkom. Istnieje bardzo dziwna klauzura prawa ich tradycji związana z tym dniem, mówiąca, że gdyby podczas tego objazdu król spadł z konia musi abdykować i rozpoczyna się procedura wyboru nowego króla. W tym miejscu warto zaznaczyć, że biskup naszej diecezji w N’Dali w swoim herbie posiada także białego konia ( między innymi symbolami). Ciekawość zobaczenia koni zarezerwowanych dla króla i jego dworu motywowało także bardzo pozytywne doświadczenie misyjne ks. Rafała, który jako środek transportu do odwiedzania wspólnot chrześcijańskich na misji w Hondurasie posiadał konia. Podekscytowani spotkaniem się z końmi oko w oko myśleliśmy, że pojedziemy na jakąś fermę poza miasto. Szok! Przewodnik kazał nam się zatrzymać w środku miasta. Początkowo myśleliśmy, że chciał się z kimś zobaczyć, albo musiał wyjść za tzw. potrzebą. Nic podobnego. Kazał nam wyjść, aby w tym miejscu zobaczyć konie. Nasze zdziwienie okrasiliśmy zapytaniem: tutaj? Przewodnik zaczął wyjaśniać dla niego oczywistość jak słońce na niebie, że ludzie trzymają konie w domu, tak jak inne zwierzęta: koty, psy. W tym momencie uruchomiła się moja wyobraźnia z jej humorystycznymi obrazami. Przymknąłem na chwilę oczy i zobaczyłem widok dużego salonu z potężną kanapą, a na niej leżący leniwie koń i obok właściciel oglądający telewizję z końską głową na kolach, głaszcząc go po grzywie i zajadając popcorn. Wybudził mnie z tego stanu iluzji krzyk ostrzegawczy: Uważaj błoto! Przeskakując kałuże po ostatniej ulewie doszliśmy do wtulonych baraków, a może raczej wiat pokrytych blachą falistą, między budynkami mieszkalnymi. To tam przetrzymywano konie na uroczystości króla. Smutny widok. Jeżeli kiedykolwiek mieliście okazję czytać nowele Marii Konopnickiej „Nasza szkapa” lub Gustawa Morcinka „Łysek z pokładu Idy” to możecie sobie wyobrazić jaki obraz ukazał się naszym oczom. Kiedy przypomniałem sobie konie w stajni mojego dziadka – byłego ułana. Czyste, zadbane, lśniące. Obserwowałem kontem oka minę ks. Rafała, któremu też się serce krajało na ten widok. Uruchomiło to w nim jego honduraskie wspomnienia. Właściciel, czy może raczej opiekun koni wybudził nas z zadumy wspomnieniowej stwierdzając, że konie muszą być wciąż w gotowości, bo nie wiadomo o jakiej porze król zarządzi wyjazd z pałacu. Smutne końskie oczy pozostaną mi długo w pamięci.

Wróciliśmy do samochodu, aby podjechać do pałacu naczelnego króla. Przewodnik wyjaśnił nam, że jest on wybierany rotacyjnie. Znaczy to, że istnieją w Djougou trzy historycznie bardziej znaczące plemiona. Pomiędzy nimi jest układ od lat, że w momencie kiedy umrze król z jednego plemienia, wybierany jest jego następca z kolejnego. Każde z tych plemion ma swoje tzw. „pięć minut” czyli prawo do dania kandydata na króla. A pozostałe zobowiązane są do jego respektowania. Ciekawa forma współtworzenia społeczeństwa. W drodze do pałacu spotkaliśmy tłumy dzieci. Okazało się, że mają obowiązek na zakończenie Ramadamu oddać hołd królowi. Wysoka murowana brama ozdobiona kolorowymi wzorkami zapraszała do wejścia na teren pałacowy. Przy samym wejściu na cokole dużej ok. dwumetrowej wielkości figura siedzącego żółtego lamparta ( leoparda)  w charakterystyczne cętki. Ten symbol pojawi się jeszcze kilkakrotnie na ścianach domów w drodze do zasadniczego pałacu, widocznie jest to symbol króla Djougou. Kiedy przeszliśmy bramę wejściową droga do pałacu wiła się i co jakiś czas musieliśmy przechodzić przez okrągłe domki bez okien tylko z dwojgiem drzwi na przestrzał. Przy kolejnym przejściu przewodnik poprosił nas, abyśmy zdjęli buty, był to dla nas sygnał, że znajdujemy się w pobliżu sali tronowej króla. Przechodząc kolejne okrąglaki zauważyliśmy leżące w nich na matach starsze kobiety. „Może zmęczone?” – pomyślałem. Myśl okazała się później całkowicie mylna. Na boso szliśmy po posadzce z kamienia. W jednej z przestrzeni pomiędzy okrąglakami zauważyliśmy kilka wycementowanych grobów, niektóre z nich były ozdobione ceramicznymi płytkami. Przewodnik zauważył „pytajniki” w naszych oczach i zanim zdołaliśmy zasygnalizować nasze zainteresowanie tym małym cmentarzem, uprzedził nas wyjaśnieniem: To są groby poprzednich królów. Jednocześnie wskazał na pierwszą płytę nagrobkową obok wejścia. Napis mało estetyczny, tak jakby ktoś pisał patykiem po świeżo wylanym cemencie, informował o dacie śmierci pierwszego króla w roku 1595. Był to czas kiedy państwo Benin jeszcze nie istniało, a tereny były podzielone na poszczególne królestwa. Był to także smutny czas dla tego regionu Afryki, kiedy wyłapywano niewolników i wywożono do Ameryki( szeroko rozumianej tzn. Brazylia, Karaiby, Stany Zjednoczone itp.)

Kiedy posługiwałem jako misjonarz na Haiti przypominam sobie, że w historii tego kraju uczono, że ich praojcowie niewolnicy pochodzili z Beninu. Kiedy po nieudanej próbie spotkania króla, ponieważ poszedł odpocząć po całodniowych audiencjach, wracaliśmy drogą powrotną pokonując kolejne okrągłe domki i szczęśliwie odnaleźliśmy nasze pozostawione buty, musiałem zadać naszemu przewodnikowi nurtujące mnie pytanie. „Kim są te starsze panie leżące na matach w okrąglakach?” „Strażnicy króla” – padła odpowiedź. Musiałem się powstrzymać, żeby nie parsknąć śmiechem. Ale z głosem niedowierzania kontynuowałem dialog rozpoznawczy: „Te starsze kobiety chronią króla, a nie żołnierze?” Mina przewodnika spoważniała, głos lekko przyciszony, jakby mi zdradzał jakąś ważną tajemnicę: „One chronią go czarami i magią!” Chciałem zakończyć ten dialog stwierdzeniem: „To są czarownice!”, ale ugryzłem się w język, żeby nie obrazić mojego informatora tajemnic królewskich.

Wśród różnych nowych kulturowych i historycznych odkryć pojawiało się pytanie na płaszczyźnie religijnej. W tym społeczeństwie zdominowanym przez islam, jak żyje się tym, którzy są w mniejszości? Jak okiem sięgnąć wszędzie wyrastały budowle meczetów i dominujące nad nimi minarety z charakterystycznym zwyczajem umieszczania na szczycie metalowych głośników obok symbolu księżyca. Nie było czasu, ani okazji, żeby posłuchać różnych opinii. Podzielę się z wami tylko refleksją właścicielki „Motelu nad Jeziorem” gdzie się zatrzymaliśmy na posiłek. Z pochodzenia była Algierką, wychowana w religii muzułmańskiej. „Jednego wieczoru – opowiada – miałam szczęście gościć dwie grupy ludzi organizując im uroczystą kolację. Znajdowali się po dwóch przeciwległych stronach sali recepcji w okrągłych wiatach. Z jednej strony była to uroczystość rodzinna jednego z bogatszych muzułmanów w Djougou. Zaś z drugiej strony grupa Sióstr zakonnych z ich przyjaciółmi obchodzili urodziny. Kiedy obsługiwałam chrześcijan zapraszali mnie, żebym z nimi usiadła, porozmawiała, dzieliła z nimi radość tego wieczoru. Na koniec ofiarowali mi jakiś medal ze świętym-brelok do kluczy. Do drugiej grupy muzułmańskiej, jako kobieta nie miałam prawa się zbliżać, ale na koniec poproszono mnie na rozmowę pouczającą, że nie godzi się, abym jako muzułmanka gościła pod moim dachem niewiernych.” I na koniec swojej opowieści zaczęła cytować słowa ( ciekawe, że je znała?!) z 1 Kor 13, 4:

„ Miłość cierpliwa jest,
łaskawa jest.
Miłość nie zazdrości,
nie szuka poklasku,
nie unosi się pychą.”

Dzisiaj przeczytałem mocne słowa arcybiskupa Mosulu ( płn. Irak ) ks. Emila Nona z wywiadu udzielonego włoskiemu dziennikowi „Avvenire”. Przypomina on, że w Koranie są wersety, które mówią o zabijaniu chrześcijan i wszystkich innych niewiernych. Podkreśla w udzielonym wywiadzie, że słowo „ niewierny” jest w islamie bardzo mocne. Dla islamu niewierny nie ma godności, nie ma praw i można z nim uczynić wszystko.

Kiedy wracaliśmy drogą do naszej misji w Biro czułem się fatalnie. Nie miałem siły na podsumowanie nowych odkryć. Czułem, że malaria przypomniała o sobie po kilku latach rozłąki. Udało się w aptece spotkanej po drodze kupić Quinine i pozostało tylko cierpliwie przeżyć skutki tej choroby kolejny raz.

Dziś zdrowy i optymistycznie patrzący na świat dzielę się z Wami kolejnym moim misjonarskim doświadczeniem, macie do tego prawo, bo przecież poprzez wasze modlitwy współtworzycie to Boże dzieło. A tak między nami, to wielkie szczęście, łaska, że jesteśmy chrześcijanami, czyż nie …?

Ks. Jarosław Lawrenz CM – Benin

Wyprawa w nieznane…

Skip to content