Miłosierdzie o twarzy matki
Miłosierdzie o twarzy matki
„Czyż może niewiasta zapomnieć o swoim niemowlęciu , ta która kocha syna swego łona?
A nawet gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie.” Iz 49, 15
Zrobiło się już szaro. Słońce wyznaczało koniec kolejnego dnia. Ale był to jeszcze dobry okres w stolicy Haiti, Port-au-Price, bo lampy uliczne świeciły do późna w nocy. Uczciwie trzeba powiedzieć w tym miejscu, że fakt obecności domu-rezydencji prezydenta kraju Jean Bertrand Aristid’a czyniła naszą dzielnicę uprzywilejowaną przynajmniej pod względem dostaw prądu. W innych częściach stolicy radzono sobie przy pomocy agregatów – w najlepszym przypadku, albo lamp naftowych własnej produkcji z puszek po konserwach – w gorszej sytuacji materialnej. Szczególne wrażenie one robiły wieczorami rozstawione po kramach i kramikach wzdłuż ulicy, jakby świetliki miały swój okres godowy.
Ale nie o światłach, czy energetyce chciałbym opowiedzieć. Bardzo często po zapadnięciu zmierzchu przychodziły do parafii osoby z naszej dzielnicy Fleriot. Dlaczego pod osłoną nocy? Powodów było wiele, ale najczęstszy to strach bycia zauważonym przez innych.
Tego wieczoru pojawiła się po raz pierwszy. Widywałem ją wcześniej kiedy przychodziła na poranne niedzielne msze św. odprawiane w języku kreol.
Kaplica zawsze była za mała, aby pomieścić wszystkich. Budujący może nie zdawali sobie sprawy, że stanie się to ulubione miejsce spotkania z Bogiem dla wielu. Sama obecność pięknej figury Matki Bożej od Cudownego Medalika jak magnez przyciągała całymi dniami wielu poszukujących Bożej interwencji przez wstawiennictwo Tej wyjątkowej Matki. Aby dać możliwość uczestniczenia we mszy św. cały plac wokół kaplicy był nagłośniony. Ludzie siadali albo na naszych parafialnych krzesełkach; albo przyniesionej przez parafian skrzynce plastikowej, która później służyła za stragan w handlu ulicznym przez cały dzień; albo tak po prostu, stali oparci o parafialny mur.
Miała o co prosić Boga, ale stawała z daleka, gdzieś przy bramie wjazdowej na placu. To nie był jeszcze ten czas, kiedy będzie jako pierwsza przy otwarciu parafialnej bramy, aby nikt nie zajął jej miejsca w kaplicy blisko figury – „jej Matki” – jak często powtarzała.
Przyszła tej nocy zapłakana. Potrzebowała pomocy, bo serce wyło z bólu. Usiedliśmy na „ganeczku” czyli zadaszonym miejscu przed wejściem na plebanie. Z dala słychać było szum ruchliwej ulicy i targujących się przechodniów z ulicznymi handlarkami, które rozłożone miały swoje towary na płachtach, albo kartonach leżących bezpośrednio na chodniku. Niekiedy były to wory 1.5 metrowe z węglem drzewnym, bo tylko taki opał używany jest przez większość populacji do przygotowania przynajmniej jednego posiłku dziennie. A niekiedy były to wiadra plastikowe z wodą, która była trudno dostępna dla wielu.
Dostała w darze od Boga tylko synów (już nie pamiętam czy ich było pięcioro, czy czworo). Po urodzeniu najmłodszego niedługo umarł mąż. I tę część opowiadania zawsze nazywałem fenomenem cudu życia na Haiti. Jak to jest możliwe. Samotna matka, bez zawodu, bez pracy, z kilkoma dziećmi na utrzymaniu, każdego dnia znalazła kilka gurdów (oficjalna haitańska jednostka monetarna), aby przygotować chociaż jeden posiłek dziennie. Jedynie Bóg zna odpowiedź.
Trzeba było dokonać wyboru. Jak zresztą w większości haitańskich rodzin. Z pośród „gromadki” wysłała jednego do szkoły. Był najsprytniejszy. Inteligentny bystrzak. A resztę chłopaków goniła, jak tylko była możliwość, do pracy, żeby całymi dniami nie włóczyli się między straganami i kradli. Wszyscy akceptowali ten „sposób na życie” wyznaczony przez matkę. „Wybraniec” po ukończeniu szkoły średniej przy pomocy dalszej rodziny i znajomych wyjechał do Kanady. Matka myślała, że z radości wyskoczy jej serce. Pojawiła się nadzieja na lepsze jutro dla całej ich gromadki. Każdy list syna z Kanady był oczekiwany jak coś wyjątkowego. Inteligencja i determinacja otworzyły mu drzwi spełnienia marzeń. Poszedł na studia prawnicze. Zaczęto odliczać lata, potem miesiące, aż wreszcie dni do uzyskania dyplomu. Nowo „upieczony” prawnik pamiętał o nich. Chociaż nie było go stać na wiele, to wysyłał im małe kwoty dolarów kanadyjskich, które w haitańskiej inflacji i biedzie, stawały się skarbem. Świat zaczął się do nich uśmiechać. Mogli sobie pozwolić na rzeczy, o czym kiedyś tylko marzyli i wydawało się to dla nich nieosiągalne.
W tym momencie wybuchła płaczem. Byłem zdezorientowany. O co chodzi? Historia staje się coraz optymistyczna. Dlaczego ten płacz? Kiedy mogła znów mówić, jakby trochę przyciszonym głosem, jakby z nutą wstydu podjęła dalszą historię. Jeden z synów wymknął się spod matczynej kontroli i poszedł złą drogą. Nawet nie wie kiedy to się stało. To musiało być wtedy, kiedy zaczął znikać na całe noce. Ale zawsze wracał. Zauważyła, że stawał się coraz bardziej nerwowy. I najbardziej zaczęły ją niepokoić te wybuchy agresji. Dobrze, że byli inni chłopcy w domu, z nimi czuła się bezpieczniejsza. Zawsze ją obronili, żeby ją nie uderzył. Ktoś ze znajomych podpowiedział, że może to być od narkotyków. Handel narkotykami to najszybsza droga na duże i szybkie pieniądze. Przemyt z Kolumbii do USA kwit jak magnolia na wiosnę. Ona nie wiedziała jak mu pomóc. Jak był bardzo niebezpieczny w wybuchach gniewu zakuwano w łańcuch jak galerników w XVII w. we Francji i umieszczano w pomieszczeniu ze zwierzętami poza domem. Kiedyś poprosiła mnie, abym go odwiedził. Pomodlił się z nim i za niego. Widok był przykry. Skulony na pryczy, łańcuchy na nogach i rękach, twarz zmęczonego życiem człowieka.
Tego dnia oczekiwała jak przyjścia Mesjasza. Przygotowali się, żeby przyjąć jak najlepiej oczekiwanego gościa. Po tylu długich latach. Przyjechał. Nie zapomniał. Nie wstydził się. Kiedy pojawił się w domu wszyscy go dotykali, jakby nie dowierzali, że faktycznie jest z nimi. To nie zjawa. Nie siedzieli w domu, bo kto by pomieścił tych wszystkich, którzy go chcieli zobaczyć. Usłyszeć jego głos. Człowieka, który żyje w innym świecie. Dla wielu z nich to „ziemia obiecana”. Tylko dla nielicznych osiągalna. Opowiadania, wspomnień nie było końca.
Ku memu zaskoczeniu w tym momencie opowiadania matka nagle upadła na ziemię. Leży skulona jak zbity pies i spazmatycznie płacze. Nie wiem co robić. Czy biec po pomoc? Jakich użyć słów? Powoli, jak po burzy, przychodzi spokój. Dotykam ramienia, podaję dłoń i pomagam znowu usiąść. Kiedy oddech wrócił do normy, chociaż łzy ciekną koleinami zmarszczek, to stłumionym głosem opowiada dalej.
Na drugi dzień pobytu „Kanadyjczyka”, bo tak go żartobliwie nazywali, pragnęli pozostać w swoim rodzinnym gronie. Trzeba było wspólnie podjąć kilka decyzji co do przyszłości. Zasiedli do stołu. Był ryż z grzybami i mięso z kozy, no i oczywiście schłodzone piwo haitańskie „Prestige”. Matka nieśmiało zaproponowała, żeby przyprowadzić skutego łańcuchami syna. Niech będzie razem z nimi. Na początku pomyślała dobry pomysł. Wyraz jego twarzy zmienił się pozytywnie. W jej głowie przebiegały obrazy z dawnych lat, kiedy siadali za tym stołem i z niepokojem pytali się:co będzie jutro? A ona starając się uchronić ich przed beznadzieją, zawsze powtarzała: Bóg o nas nie zapomni. I prorocze słowa matki posuwały kolejny dzień do przodu. Dzisiaj role się zmieniły. „Kanadyjczyk” przejął pozycje programisty rodzinnej historii. I tego nie wie nikt, dlaczego, „chory” brat w pewnym momencie w błyskawicznym ruchu chwycił leżące na maszynie do szycia nożyczki i wbił w klatkę piersiową „Kanadyjczyka”. Wycelował idealnie, to było serce. W tej chwili zakrólowała : ŚMIERĆ. I w tym miejscu można byłoby zakończyć tę dramatyczną historię. Matka podziękowała mi za poświęcony czas. Ja szukałem najstosowniejsze grzecznościowe słowo na pożegnanie, ale bezskutecznie. Jedynie przyszło mi na myśl matczyne powiedzenie: Bóg o nas nie zapomni.
Jednak historia się nie skończyła. Za jakiś czas. Nie pamiętam jak długo po tym spotkaniu przy otwieraniu bramy na niedzielną mszę św. Zobaczyłem ją. Odświętnie ubraną, bez dramatu na twarzy, jakby opisana historia nigdy w jej życiu nie miała miejsca. Co więcej nie była sama. Lekko zgarbiony o zmęczonej twarzy, w białej koszuli w ciemnych kolorach krawacie, stał przy niej młody mężczyzna. Ja nie pytałem: kto to jest, rozpoznałem kiedyś widzianego skutego łańcuchami chłopaka. Poprosiła mnie, abyśmy poszli razem do kaplicy. Nie dyskutowałem, czuło się po kościach, że jest to bardzo ważna chwila. Kiedy stanęliśmy przed ołtarzem, padła komenda: „Klęknij przed kapłanem i proś Boga o wybaczenie!” Potok łez. Płakał w skrusze ten młody człowiek. Płakała ona ze szczęścia dokonania czegoś wyjątkowego w swoim życiu. Płakałem ja widząc siłę Bożej miłości.
I kiedy ucichły słowa: I ja odpuszczam Tobie grzechy. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Usłyszałem szybkie wyjaśnienie tego zajścia, ponieważ inni parafianie zaczęli wypełniać kaplicę.
Po zabójstwie brata w przerażeniu swojego czynu uciekł. Szukano go wraz z policją kilka dni. Znaleziono go na wysypisku śmieci poza miastem. Bez jakiegokolwiek sądu i wyroku zamknięto go w więzieniu. I tam dogorywałby jak wielu takich jak on. Śmierć głodowa czyściła poszczególne cele z „chorych elementów społeczeństwa”. Ale ona – matka – postanowiła go uratować. Zadłużyła się, żeby zebrać odpowiednią sumę pieniędzy na wykup. Przygarnęła pod swój dach. Logiki tego nie zrozumie nikt. Tylko Bóg i ona.
Ks. Jarosław Lawrenz CM